21 marca P. uroczyście oznajmił: "Dotrwaliśmy do wiosny!". Triumf zawarty w tym prostym stwierdzeniu - przyznacie - nie był bezpodstawny. Letko nie było. Na szczęście miętcy nie jesteśmy i z pomocą centralnego ogrzewania, imbiru, cytryn i domowych nalewek daliśmy radę. Teraz, grzejąc się w pierwszych promieniach słońca, mogę już snuć kombatanckie wspomnienia.
Co mnie w tym roku siekło, żeby jeździć zimą na rowerze? Dałam się wkręcić pogodzie, ot co!* Pamiętam taki dzień w styczniu, gdy słupek rtęci, czy co tam teraz pakują do termometrów, skoczył do przyjemnych okolic zera. Potem z dnia na dzień temperatura zwodniczo powoli spadała. Skoro dałam radę przy -3, to przecież przy -5 nie może być dużo gorzej. Tym sposobem pod koniec tygodnia deptałam przy -10 pod wiatr, który zamrażał gałki oczne. I wiecie co? Było super! Z lubością graniczącą z ekstazą mijałam ludzi przytupujących z zimna na przystankach. Bawiłam się świetnie. Do pierwszej śnieżycy.
Mała dygresja. Przeczytałam cały internet na temat rowerowania zimą. Wyłaniał się z tego - jak to się mówi na lekcjach polskiego - romantyczny obraz.** W skrócie rzecz ujmując, jazda w śniegu i po śniegu miała się niewiele różnić od wycieczek w nietrudny teren. Sypki śnieg był porównywany do piasku, a ten już udeptany - do jazdy po asfalcie. W zasadzie to zimą miało być nawet bezpieczniej. Bo na co byście woleli glebnąć? Na leśną ścieżkę pokrytą listowiem? Czy na tę samą ścieżkę pokrytą śnieżnym puchem?
Nooooooooot! Piasek nie okleja hamulców i mechanizmu przerzutki. A jazda po udeptanym śniegu z mini-muldami jest na dłuższą metę tak... - nie mogę tu użyć adekwatnego słowa, bo blog obserwuje moja Mama - że z rozczuleniem zaczynasz myśleć o poz-bruku, którym w Poznaniu tak ochoczo wykłada się drogi rowerowe. Narzekam, nie bojąc się, że kogoś tu zniechęcę do jazdy na rowerze, bo przecież do przyszłej zimy wy już nie będzie pamiętać tego wpisu, a ja tego, co napisałam.
Z kronikarskiej powinności dorzucam zdjęcia dokumentujące moje zimowe zmagania. Trzy. Tylko tyle razy odważyłam się ściągnąć rękawiczki.
* Nie bez znaczenia był świeżo zakończony romans z jogą powiązany z mocnym postanowieniem utrzymania przez zimę w miarę przyzwoitej wagi. Związek z jogą był krótki, burzliwy i bolesny. Do pewnego stopnia nawet upokarzający. Ile można unosić kość ogonową do sufitu w rozpaczliwych próbach zrobienia psa z głową w dole? Czarę goryczy przepełniły nieudane próby nawiązania kontaktu z "guzami kulszowymi" i zrozumienia, o co do... (nadzór rodzicielski) chodzi z tymi żywymi stopami.
** W sumie na początku wiosny nie ma to większego sensu, ale i tak napiszę wam, co moim zdaniem warto z tego wszystkiego zapamiętać: ubieraj się na cebulkę, obniż siodełko i zmniejsz ciśnienie w oponach.
No comments:
Post a Comment